Na grę komputerową Dragon Age: Inkwizycja czekałem z pewnymi obawami. W Dragon Age 1 grałem, ale nie porwała mnie ona jakoś szczególnie. Dragon Age 2 spodobała mi się na tyle, by przejść ją kilkukrotnie (choć nie tyle razy co Mass Effect w dowolnej odsłonie). Zapowiedzi w stosunku do gry napawały mnie w takim samym stopni optymizmem co i rodziły obawy.
Otwarty świat, który miał powrócić wzorem Dragon Age 1 raczej budził obawy. W „jedynce” miałem uczucie bezsensownego łażenia byle natłuc punkty doświadczenia. Podobnie sceptycznie podchodziłem do „zarządzania Inkwizycją” i jakimiś tam „opcjami taktycznymi”. W moim umyśle nakreślił się obraz, według którego jakaś błędna decyzja taktyczna mogła skutecznie przekreślić sensowne zakończenie kampanii. Przy moim „zacięciu taktycznym” (tak, to sarkazm) to prosta droga na dno.
Spore nadzieje pokładałem w fabule i obiecanych rozbudowanych interakcjach z i między bohaterami drugoplanowymi, choć znów cieniem kładła się na tym obrazie możliwość opuszczenia drużyny przez niezadowolonych.
Jak wyszło? Postaram się ograniczyć spoilery, ale…
Początek tchnie taką sztampą, że boli. Łubudu, „człowiek” z amnezją. Niby nikt mu nie ufa, ale pozwala na ryzykowne działania nadzieją, że może być ostatnią szansą na ocalenie. Były momenty, że miałem ochotę wyłączyć grę. Potem jest w sumie gorzej. Nagle dostajesz kredyt zaufania, bo w sumie jesteś wygodnym kłamstwem pozwalającym kilku przedsiębiorczym ludziom (no może nie tylko ludziom) na stworzenie organizacji, która ma szansę ponad podziałami ocalić świat i zlikwidować zagrożenie.
Nauczony doświadczeniem z poprzednich części Dragon Age i cRPG ogólnie, zacząłem od intensywnego eksplorowania dostępnego obszaru i misji pobocznych. Opłaciło się. Dość szybko podbiłem kilka poziomów i niewiele było miejsc, gdzie moja drużyna nie radziła sobie z przeciwnikami. Przed pierwszym poważniejszym wejściem w kampanię nie byłem w stanie jedynie ukatrupić demonów przy jednej ze szczelin, smoka i kiepsko radziłem sobie z niedźwiedziami.
W końcu przyszła pora na dokonanie wyboru, z kim Inkwizycja chce się sprzymierzyć (dość istotnego fabularnie, bo blokującego drugi z możliwych sojuszy) i ruszyć na spotkanie przeznaczeniu. Misja (pomimo że mój Wybraniec Andrasty był magiem, wybrałem Templariuszy) ponownie tchnęła sztampą i była liniowa do bólu. Na dodatek wydawała mi się nieco przy długa. Brnąłem jednak dalej, bo gra póki co nie wyczerpała jeszcze udzielonego jej kredytu zaufania.
Po tej misji nagle zaczęło robić się ciekawie. Po pierwsze dość zaskakujące są wydarzenia po zamknięciu Szczeliny. No właśnie. Po pierwsze to co wydawało się celem całej kampanii, okazało się zaledwie małym kroczkiem. No i zwrot akcji też ma swój ciężar gatunkowy. W momencie, gdy wydaje się że pora na świętowanie zwycięstwa zostajemy właściwie zmieceni w pył i musimy budować potęgę Inkwizycji od początku.
Tak naprawdę dopiero w tym momencie gra pokazuje atuty. Zlecając zadania swoim doradcą odblokowujemy nowe obszary i misje. Podczas eksploracji terenu zyskujemy możliwość zlecenia nowych misji (np. docierając do zburzonego mostu, zyskujemy możliwość zlecenia jego odbudowy, co da nam dostęp do nowego obszaru). Zlecone misje wymagają czasu, przez co wydłuża się czas gry (my w tym czasie możemy eksplorować inne obszary lub wypić kawę, bo długość misji odpowiada czasowi rzeczywistemu, a nie w grze). Co więcej w zależności od tego któremu z doradców zlecimy opiekę nad misją różnie może się ona zakończyć. To czego początkowo obawiałem się najbardziej, ostatecznie spodobało mi się na tyle, że liczę na jakieś odzwieciedlenie w grach z serii Mass Effect.
Bohaterowie drugoplanowi też przypadli mi do gustu. Może poza Żelaznym Bykiem, który jakoś mnie nie poruszył. Za to zupełnie odjechana Sera i jej interakcje z pozostałymi członkami Inkwizycji to całkiem fajny patent. Dla samych jej dialogów z Vivienne warto trzymać jej obie w drużynie. Historia Blackwalla też robi wrażenie, szczególnie że pokazuje że nie każdy jest czarno-biały. Solas od początku wydał mi się dziwny, ale i tak udało mu się mnie nieco zaskoczyć. Za to metamorfoza Morrigan bardzo mi przypadła do gustu. Postać nadal ma swój drapieżny pazur, choć priorytety już nie są takie jak dawniej. Powrót postaci gracza z poprzednich części i możliwość ich poświęcenia dodaje smaczku podejmowanym wyborom.
Ogólnie fabularnie gra daje radę. Na tyle, że skończyłem ją z przyjemnością. Niestety otwartość świata i mnogość zadań przełożyła się na ponad sto godzin gry, co przy niezbyt zachęcającym początku i dość powolnym budowaniu mocy drużyny powoduje, że nie mam szczególnej ochoty na zaczynanie od początku. Sam nie wiem, czy to znaczy że gra jest dobra (bo satysfakcjonująca po pierwszym przejściu), czy nie (bo nie ma się ochoty na natychmiastowy powrót).
Co do samej rozgrywki to oczywiście skupiłem się na fabule minimalizując poziom trudności, rozbudowę poprzez tworzenie własnych broni i eliksirów. Nie przeszkadzało mi też mocne ograniczenie wpływu na rozwój postaci, który praktycznie ograniczył się do wybierania umiejętności z drzewka. Ktoś kto uważa te opcje za kwintesencję gier fabularnych może się poczuć rozczarowany. Dla mnie takie dopasowanie wyzwania i liczby podejmowanych decyzji było zaletą. Co kto lubi, prawda?
Ogólnie spotkanie z Dragon Age: Inkwizycja uważam za udane i pod warunkiem, że masz w grze podobne do mnie priorytety (eksploracja fabuły) mogę z czystym sumieniem polecić. Choć mam uczucie, że „gra roku” jest na wyrost i raczej z powodu słabości konkurencji.
Wiedźmin 3: Dziki Gon przesunięty na 2015 rok zapowiada się zdecydowanie pyszniej. Mam nadzieję, że najniższy poziom trudności pozwoli mi na równie nieskrępowaną eksplorację fabuły, co produkt BioWare. W przeciwnym razie bez „drobnych usprawnień” się nie obejdzie. Już zacząłem przeglądać ofertę sklepów ze sprzętem komputerowym, bo po ostatnich zwiastunach nie ma mowy, żebym sobie ten tytuł odpuścił.
Read Full Post »